UWC to organizacja tworząca sieć szkół międzynarodowych, które promują zrównoważony rozwój i pokój na świecie, a także oferują stypendia dla uczniów szkół średnich pozwalające na spędzenie dwóch lat liceum w zagranicznych placówkach.
O przygodach w kanadyjskiej szkole zrzeszonej w UWC opowie jej absolwentka, Alicja, która dzięki takiemu stypendium przez dwa lata uczyła się w kraju płynącym syropem klonowym.
Zuzanna Waśniowska: Jak to się stało, że trafiłaś do liceum w Kanadzie, jak wyglądał twój proces rekrutacji i w której części kraju znajdowała się twoja szkoła?
Alicja Siejka: Wygrałam stypendium United World Colleges do jednej ze szkół UWC, ale nie wiedziałam, że będę jechać do Kanady. Nie mogłam tego za bardzo wybrać, po prostu zostałam tam przydzielona na podstawie moich zainteresowań i predyspozycji do stypendium.
Rekrutacja co roku wygląda trochę inaczej, ale zawsze odbywa się przez Towarzystwo Szkół Zjednoczonego Świata w Polsce. Po prostu wypełnia się aplikację, pisze różne eseje, później są rozmowy kwalifikacyjne, chyba obecnie, nawet już po COVID-19, te rozmowy kwalifikacyjne odbywają się w Warszawie.
Trzeba o takie stypendium się postarać, ale do tych szkół (zrzeszonych w UWC) można również aplikować niezależnie, na własną rękę. Wtedy jednak trzeba się liczyć z tym, że nie dostanie się żadnego stypendium.
Tam gdzie pojechałam, było zachodnie wybrzeże Kanady, czyli prowincja Kolumbia Brytyjska, a dokładnie Vancouver Island — nie mylić z samym Vancouver, jest to obok, ale samo miasto nie leży na wyspie.
Trzeba zaznaczyć, że ja chodziłam do szkoły, która była bardzo międzynarodowa, bo mieszkały tam osoby z 80 różnych państw, a 25% osób to byli Kanadyjczycy, bo taka była zasada w tej placówce.
ZW: Opowiedz mi proszę, jak wygląda kanadyjski system edukacji, czy różni się od polskiego — macie tam rzeczy analogiczne do naszych matur, rozszerzeń, jak wygląda podejście do ucznia?
AS: Ja chodziłam do szkoły IB, z maturą międzynarodową i jest to szkoła z internatem, takie typowe boarding school, gdzie uczysz się tylko przez dwa ostatnie lata liceum, chociaż tam były osoby w różnym wieku, niektóre już skończyły szkołę w swoich państwach i po prostu tam przyjechały.
Kanadyjski system edukacji sam w sobie, jeśli jechałoby się do takiego niezależnego liceum, jest bardzo podobny do systemu amerykańskiego, czyli zależy on od prowincji w Kanadzie, w jakiej się jest i od danej szkoły, ponieważ możesz sobie wybierać przedmioty jakie tylko chcesz.
Ma się tam oczywiście jakieś konkretne przedmioty, które trzeba zaliczyć podczas czterech lat liceum, ale poza tym, to po prostu wybiera się sobie takie przedmioty, na jakie ma się ochotę, na takich poziomach, na których się chce.
Chociaż ja zdawałam tę normalną maturę międzynarodową, którą można zdawać też w Polsce, w której ma się sześć przedmiotów głównych i jeszcze takie dodatkowe, to między naszym ojczystym systemem edukacji i tym kanadyjskim dostrzegam sporo różnic:
- czas trwania roku szkolnego, który jest bardzo zależny od szkoły — u mnie rok szkolny zaczynał się pod koniec sierpnia i kończył na początku maja, więc tutaj te wakacje są trochę przesunięte. Wszystkie inne święta i wolne są bardziej dostosowane do kalendarza kanadyjskiego, nie mamy ferii zimowych, takich w styczniu na przykład, czy przerwy majowej;
- dużo więcej uwagi w Kanadzie zwraca się na sport, na pewno wielu młodych Kanadyjczyków bardzo dużo trenuje. W mojej szkole nie było tak bardzo tego widać, ponieważ to była szkoła międzynarodowa, ale w samej Kanadzie tak naprawdę większość stypendiów jest połączone ze sportem, więc hokej, football czy piłka nożna są bardzo popularne i szkoły bardzo dużo w nie inwestują.
ZW: To teraz pytanie o kwestię językową — czy miałaś problemy w komunikacji, w jakich językach się uczyłaś i czy sprawiało ci to jakąś trudność?
AS: Uczyłam się tylko i wyłącznie w języku angielskim, nie wzięłam nawet francuskiego jako przedmiotu, chociaż wiem, że z reguły w Kanadzie jest obowiązek nauki obu języków do pewnego stopnia edukacji.
Z angielskim nie miałam dużo problemu, mimo że nie miałam świetnego angielskiego jak tam jechałam, bo powiedziałabym, że miałam takie B2+, co jest wysokim poziomem znajomości języka, ale nie sądziłam na tamten moment, że był to wystarczający poziom, żeby jechać i się porozumiewać.
Nie miałam problemu specjalnie, ponieważ wszyscy wydawali się bardzo wyrozumiali do tego, że jest dużo osób pochodzących z różnych środowisk, więc angielski będą mieć na różnym poziomie.
Sądzę, że to nie jest kwestia tylko mojej szkoły, ale ogólnie ludzie wydają się być dość otwarci na tłumaczenie rzeczy po angielsku. Uważam też, że dużo rzeczy, których się uczyłam, było zupełnie nowe dla mnie, więc nauka ich po angielsku nie sprawiała mi aż takiej trudności, bo nie musiałam sobie tego tłumaczyć w głowie. Czasami trudniej mi było uczyć się rzeczy, które już wcześniej umiałam po polsku, bo po prostu mi się bardzo mieszały w głowie, a rzeczy, które poznawałam jako nowe, poznawałam od razu po angielsku i nadal nie za bardzo umiem mówić o nich po polsku, bo po prostu nie znam odpowiedników tych słów.
Sądzę, że, najtrudniejsze przedmioty do nauki po angielsku to jest coś w stylu matematyki czy przedmiotów ścisłych, gdzie jest jednak dużo konkretnej terminologii, a tak naprawdę w innych przedmiotach wpadasz w takie flow i jakoś to idzie. Niektórym było trochę ciężej, ale ostatecznie nie jest to aż tak problematyczne, jak mogłoby się wydawać.
ZW: Jak wygląda życie towarzyskie, codzienność szkolna? Działają u was jakieś koła naukowe, czy ma w sobie to coś z amerykańskich high schools?
AS: Tak jak mówiłam, byłam w dość typowej boarding school, mieliśmy tylko 200 osób na kampusie — sto w jednym roczniku i sto w drugim, nasza szkoła leżała w środku lasu, nad piękną wodą, nad pięknym oceanem, ale najbliżej było do więzienia i ośrodka wojskowego. Nie mieliśmy specjalnie dostępu do miasta, można było iść na autobus, szło się na niego 10-15 minut i później było 40 minut do najbliższego miasta, a godzina do takiego, do którego faktycznie często jeździliśmy.
Można więc powiedzieć, że byliśmy trochę odseparowani, tak naprawdę całe życie towarzyskie działo się wyłącznie na kampusie.
Zajęcia sportowe, koła zainteresowań – to wszystko tam było, od samorządów, po organizacje zajmujące się gender equity and empowerment – wszystkie takie rzeczy były i w większości wychodziły od uczniów.
Do zajęć sportowych mieliśmy pełen dostęp i szkoła zapewniała sprzęt, mieliśmy nurkowanie, żeglarstwo, były kajaki, wszystkie takie sporty wodne. Dużo osób chodziło po górach, dwa razy w tygodniu wybierali się na takie dłuższe wycieczki – nazywało się to wilderness. Były także „mniejsze sporty” oczywiście od badmintona po piłkę nożną czy koszykówkę, więc zaplecze sportowe było naprawdę dobrze rozwinięte.
Szczerze koła zainteresowań były dość fundamentalną częścią szkoły, tak samo jak te wszystkie dodatkowe zajęcia, ponieważ były to kluby, które sami tworzyli uczniowie, bardzo dużo osób się na nich pojawiało, sama prowadziłam niektóre z tych klubów i czasami nawet do 60-70 osób pojawiało się na takiej sesji, co jest prawie połową szkoły, można powiedzieć jedną trzecią.
Największe wydarzenia to były tournamenty sportowe albo dni regionalne, które mieliśmy z racji tego, że tyle osób było z różnych państw. Organizowano każdy kontynent, można powiedzieć, że każdy region miał własny dzień w roku i po prostu organizowaliśmy dużo występów, jedzenia i świetnych warsztatów czy wydarzeń.
Bardzo można było odczuć taki school spirit, którego w Polsce może trochę brakuje czasami w szkołach, bo jednak ludzie nie spędzają aż tak dużo czasu z osobami z innych roczników.
ZW: Co z kwestiami mieszkaniowymi, jak wygląda zakwaterowanie w takiej boarding school?
AS: Mieszkaliśmy w pięciu osobnych domach, każdy dom mieścił około 40 osób, zależnie od rocznika. Kampus był jeden, nie aż taki długi, z jednego jego końca do drugiego szło się maksymalnie 5-10 minut.
Każdy z domów miał swoją nazwę, swoich house parents, czyli rodzinę, która mieszkała tam razem z nami, chyba w większości domów było to po prostu małżeństwo, może czasami z dzieckiem, które się nami opiekowało.
Wszyscy mieszkali w czteroosobowych pokojach, na każdy dom była jedna kuchnia, były dwie łazienki, więc żyliśmy bardzo grupowo. Właśnie, każdy z domów miał swój własny spirit, swoją konkretną energię, swoje kolory, koszulki. Tak jak opowiadałam wcześniej o tych tournamentach sportowych czy jakiś występach, to była taka lekka rywalizacja tych domów, oczywiście zdrowa rywalizacja, nikt nigdy specjalnie nie uważał jednego domu za gorszy od drugiego. Co roku zmieniały się w nich osoby, bo zostajesz w swoim domu na dwa lata, a jak wiadomo rocznik przychodzi —rocznik odchodzi, więc każdy dom zmieniał swoją energię co roku. To wyglądało trochę jak w stylu Harry’ego Pottera, ma się swoje barwy danego domu, wszyscy kibicują, mój dom miał kolor fioletowy i nadal mam dużo rzeczy z tym związanych.
Na pewno w takim domu było takie poczucie rodzinnego mieszkania i raczej wszyscy starali się to kreować.
ZW: Po dwóch latach edukacji w Kanadzie, jakie największe jej plusy i minusy dostrzegasz? Co byś zmieniła?
AS: W większości mam pozytywne odczucia, nie wiem, czy to dlatego, że chodziłam tylko do szkoły UWC, a trzeba pamiętać, że to jest kompletnie inne środowisko samo w sobie, tego się po prostu nie da opisać, jeśli się tego nie doświadczy.
Na pewno dużym plusem jest otwartość nauczycieli i to, że traktują cię na równi ze sobą. Dużo nauczycieli powtarzało nam, że oni uczą się razem z nami, jest bardzo luźny kontakt z nimi. Mówi się do nich na Ty i to jest zupełnie normalne. Są tam właśnie dla ciebie, pomagają ci w każdej możliwej rzeczy, więc nie wyobrażam sobie, na przykład, przygotowywać się do matury w Polsce. Tam mogłam się naprawdę skupić na swojej nauce i zyskać pomoc, co było dużo lepsze, niż po prostu bycie „przepychanym” z miejsca na miejsce jak to często się zdarza w polskim systemie. Wcześniej chodziłam do bardzo dobrego polskiego liceum i nie tęsknie, nie chciałabym wracać.
Z minusów, przyznam, że czasami tęskniłam do polskiej podstawy programowej, bo miałam wrażenie, że, mimo że była trudniejsza do nauczenia się — bo polska podstawa programowa jest trudniejsza niż matura międzynarodowa — koniec końców wymagała ode mnie mniej, bo mogłam wykuć wszystko na pamięć, zdać i zapomnieć. Matura IB, moja szkoła UWC i ogólnie szkoły w Kanadzie wymagały ode mnie tego, że musiałam faktycznie w moją edukację włożyć dużo pracy, dużo moich ocen zależało od prac pisemnych, od zaliczeń, nawet od zajęć na dworze, projektów, takich outdoor projects, więc trzeba było przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości i do miejsca, w którym musisz pracować na wielu poziomach, żeby zdobyć to wykształcenie
ZW: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Przeczytałeś artykuł? Daj nam znać co, o nim myślisz, wypełniając ankietę!
Projekt dofinansowany przez Fundację Empiria i Wiedza w programie „InwestorJa” i finansowany ze środków Miasta Krakowa.